Poznaj moją historię
Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że zrezygnuję z pracy w korporacji na rzecz dietetyki klinicznej, pewnie bym go wyśmiała i zamówiła jeszcze jedną kawę.
A jednak – oto jestem!
Z ogromną pasją pomagam kobietom odzyskać zdrowie, energię i kontrolę nad własnym ciałem.
Jak to się zaczęło?
Pamiętam ten pierwszy dzień pracy. Nowe środowisko, komputer, a w kubku kawa wielkości małego akwarium. Szybko wciągnęłam się w świat KPI, targetów, strategii sprzedażowych i niekończących się spotkań. Powoli z czasem przychodziły awanse, a wraz z nimi większa odpowiedzialność i… większa ilość kawy. Do tego szybkie posiłki. Nie byłam wtedy dość oryginalna, prosto i szybko zwykle kończyło się na 4 podwójnych kromkach chleba z szynką i serem. Taki święty rytuał jedzony w samotności, bo na korytarzowe pogaduchy szkoda było czasu. Bywało intensywnie, ale jakoś się trzymałam.
A potem przyszła ciąża. I pierwszy znak, że moje ciało ma coś do powiedzenia. Cukrzyca ciążowa. Pierwszy raz poczułam, że nie jestem nieśmiertelna. Zaczęłam uważnie obserwować, jak jedzenie wpływa na mój organizm. Eksperymentowałam, liczyłam, analizowałam i ku mojemu zdziwieniu, potrafiłam tak dopasować dietę, że czasem mogłam obejść się bez insuliny. To było jak mała super moc.
Po ciąży wróciłam do pracy, do codziennego kołowrotka: matka, żona, liderka, specjalistka od gaszenia pożarów w firmie. Tylko ,że ja sama coraz bardziej przypominałam wypalony zapałek. Brak energii, chandra, włosy wypadające garściami, cera jak pergamin i chroniczne zmęczenie, które nie znikało nawet po ośmiu godzinach snu (o ile tyle się udało przespać). No i to nieszczęsne ciało: skinny fat. Ciało niby szczupłe, ale miękkie jak galaretka. Patrzyłam w lustro i myślałam: „Czy to ja, czy jednak ciasto drożdżowe?” Zero jędrności, zero siły. To było jakby moje ciało próbowało mi powiedzieć: „Ej, coś jest nie tak!”, ale ja udawałam, że nie słyszę.
Wtedy pojawiła się ona, trycholog, która powiedziała magiczne słowa: „A może zrobi Pani badania tarczycy?”
I bach. Autoagresja: Hashimoto. Niedoczynność tarczycy.
Lekarze mówili: „To po babci”, „Tak to już jest”, „Hormony do końca życia”. Ale ja – wrodzony niedowiarek – nie kupowałam tej narracji. Szukałam, drążyłam, czytałam i odkryłam, że moje ciało nie popełniło błędu – po prostu wysyłało mi sygnały, których przez lata nie słuchałam.
Początek był trudny
Tyle różnych teorii, tyle informacji, a ja tylko jedna! Ale powoli zaczęłam układać puzzle. Zmiana diety, eliminacja glutenu, nabiału, przetworzonego jedzenia, odkrycie, jak wielki wpływ na zdrowie mają witaminy, minerały i… stres. Bo okazało się, że nie tylko jedzenie mnie niszczyło, ale też ciągła presja, brak odpoczynku, życie w trybie „muszę” zamiast „chcę”.
To nie było takie proste! Każdy artykuł, każde nowe odkrycie prowadziło mnie do kolejnych pytań. Czy to na pewno gluten? A może laktoza? A co jeśli to jednak pasożyty? Albo wirus EBV? Albo metale ciężkie? No i jeszcze ta mimikra molekularna. Brzmi jak coś z laboratorium kosmitów, ale w rzeczywistości to mechanizm, przez który układ odpornościowy myli zdrowe tkanki z wrogiem. Przez moment czułam się jak Sherlock Holmes, który bada sprawę pod kryptonimem „Dlaczego moje ciało mnie atakuje?”.
Codziennie wpadałam na nowy trop i zastanawiałam się, czy to już koniec poszukiwań, czy dopiero początek. Zmieniając nawyki, przechodziłam przez fazy buntu („Serio, nie mogę nawet serka?!?”), fazy testowania („Okej, zobaczmy co się stanie, jeśli wyrzucę wszystko oprócz … wszystko było kłopotliwe”) i fazy akceptacji („Dobra, wszystko to jednak za mało – trzeba coś zjeść”).
Małymi krokami doprowadziłam organizm do stanu, w którym choroba zaczęła się wyciszać. Wyniki badań się poprawiały, skóra odzyskiwała blask, włosy przestały wypadać, a ja poczułam coś, czego nie czułam od lat: prawdziwą, czystą energię.
Dziś moja choroba jest w remisji. Nie czuję dolegliwości związanych z niedoczynnością, a w ostatnim badaniu okazało się, że moja tarczyca zwiększyła swoją objętość!
Tak, można powiedzieć, że w końcu zaczęła „oddychać” po latach udręki.
Postanowiłam zmienić wszystko. Poszłam na studia magisterskie z dietetyki klinicznej, zaczęłam prowadzić własne konsultacje, a potem – po wielu wewnętrznych bojach – ostatecznie pożegnałam się z korporacją. Czy było łatwo? Absolutnie nie! Ale czy było warto? Każdą komórką mojego ciała mogę powiedzieć: TAK!
Dziś pomagam kobietom, które – tak jak ja kiedyś – czują się zagubione w labiryncie zdrowotnych problemów. Pokazuję, że można odzyskać energię, zdrowie i poczucie sprawczości. Że da się wyjść z wiecznego zmęczenia, poprawić wyniki badań i poczuć się dobrze we własnym ciele. Bo wiem jedno: im szybciej, tym lepiej. Im prościej, tym skuteczniej.
Więc jeśli czujesz, że Twoje ciało coś do Ciebie mówi: słuchaj go. A jeśli nie wiesz, jak je zrozumieć, chętnie pomogę!

© Copyright Sabina Stawska 2025